sobota, 20 lipca 2013

Kierunek Roztocze

Ruszamy o poranku z Piastowa pod Warszawą. Pierwszy punkt na mapie naszej objazdówki po Polsce to mało nam znane Roztocze. Po drodze do Zwierzyńca zatrzymujemy się  w Zamościu. Na rynku wita nas radosny festyn „Lata z Radiem”, stragany z regionalnymi przysmakami i rękodziełem. Przysiadamy w knajpce przy rynku i zajadamy się lokalnym przysmakiem – pierogami z kaszą gryczaną i serem. Posileni spacerujemy po malowniczej starówce Zamościa. Na szczególną uwagę zasługują tu barwne ormiańskie kamienice, najlepiej zachowane domy zamojskich mieszczan. Nad rynkiem króluje majestatyczna bryła ratusza z 52-metrową wieżą. W każde wakacyjne południe z balkonu ratuszowej wieży trębacz gra hejnał w trzy strony świata. Podobno założyciel miasta Jan Zamoyski zakazał trąbić w kierunku Krakowa, bo go nie lubił… Na miłośników historii czekają atrakcyjne fortyfikacje okalające miasto. Zbudowane na przełomie XVI i XVII wieku były wielokrotnie przebudowywane. W swojej historii twierdza przetrwała pięć oblężeń, w tym szwedzkie i rosyjskie. Dziś można zwiedzać zachowane bastiony zamojskiej fortecy. 

Zamość - rynek

Zamość - Ratusz

Zamość - podejmij eko decyzję

Zamość
Po drodze zatrzymujemy się jeszcze na rynku w Szczebrzeszynie. Jak pisał Jan Brzechwa w swojej rymowance - w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie. I racja! Miasteczko dorobiło się dwóch pomników tego sympatycznego owada. Przy rynku spotykamy chłopaka na enduro. Jest zachwycony pomysłem objazdówki dookoła Polski. Opowiada nam o lokalnych atrakcjach i życzy szerokiej drogi. 

W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi na rynku


Późnym popołudniem docieramy do Zwierzyńca, stolicy Roztocza Środkowego. Znajdujemy nocleg w pierwszym napotkanym miejscu – pensjonacie Telimena. Nocleg w naprawdę przyzwoitym pokoju z łazienką kosztuje 40 zł od osoby. Co ciekawe, pensjonatowy bar pełni równocześnie funkcję recepcji hotelowej, restauracji i wypożyczalni rowerów. Po zrzuceniu ciężkich motocyklowych ubrań udajemy się na spacer po okolicy. Jest cicho, spokojnie i bardzo zielono. Zaglądamy do baru firmowego przy Browarze Zwierzyniec. Wspieramy lokalne browarnictwo do późnego wieczora. 

Kościół św. Jana Nepomucena


j.w.
Browar Zwierzyniec

21 lipca 2013 r. Roztocze na rowerze


Na śniadanie wciągamy kefir i bułeczki z pobliskiego sklepiku. Bandit odpoczywa na parkingu, a my wypożyczamy rowery przy ul. Browarnej. Nowy wygodny Kross kosztuje 25 zł za całodzienną przejażdżkę. Przemiły kudłaty chłopak z wypożyczalni pożycza nam mapę Roztoczańskiego Parku Narodowego i poleca najpiękniejsze trasy. Mkniemy najpierw do stawów Echo, uroczego kąpieliska skrytego wśród roztoczańskich lasów. W oddali obserwujemy koniki polskie pasące się na wyspie. Niektóre z nich moczą nawet brzuchy w wodzie i beztrosko skubią trawę. Nad brzegiem stawów urządzono małą plażę. Wytyczone kąpielisko i sielska okolica zachęcają do taplania się w wodzie. Ruszamy dalej, do wsi Florianka. Po drodze przystajemy przy platformie widokowej. Podziwiamy koniki polskie i bociany przechadzające się po rozległej łące. Droga do Florianki prowadzi przez środek Parku Narodowego. Mimo, że jest pełnia lata, to na szlaku spotykamy pojedyncze osoby. We Floriance znowu oglądamy zwierzaki – koniki polskie i objęte ochroną genetyczną owce uhruskie. Dookoła otaczają nas lasy i ciągnące się po horyzont łąki. Pogoda rozpieszcza! Mkniemy na naszych Krossach do wsi Górecko Stare i Górecko Kościelne otoczonych lasami Puszczy Solskiej. Oglądamy modrzewiowy kościół parafialny św. Stanisława z XVIII w. Zatrzymujemy się na żurek w „Karczmie nad Szumem”. Posileni ruszamy do drewnianej kapliczki na wodzie zbudowanej na rzece Szum w XIX w. Zerkamy też na wyrzeźbione z drewna stacje drogi krzyżowej tuz obok kapliczki „pod dębami”. Okolica jest magiczna – czas płynie wolniej nić gdziekolwiek indziej (no może w Bieszczadach). 

Widok na Stawy Echo

Konik polski



W drodze powrotnej do Zwierzyńca robimy sobie przerwę przy wiejskiej kapliczce tuż przy wjeździe do Parku. Zagadują nas sympatycznie dwie spacerowiczki z wioski. Starsze panie ubrane w przepiękne kolorowe chusty na głowach. Modlą się przez chwilę przy krzyżu i są w tym tak prawdziwe, że trudno się nie wzruszyć. Dyskretnie uwieczniamy ich chwilę skupienia na zdjęciu. 

Panie na spacerze, zagadujące i modlące się :)


Oddajemy rowery, ucinając sobie jeszcze pogawędkę z chłopakiem z wypożyczalni. Obiad jemy w pobliskiej karczmie. Na przystawkę zamawiamy pyszny piróg biłgorajski, rodzaj ciasta z kaszą gryczaną i białym serem.

Wieczór spędzamy na leżakach na terenie browaru. Latem działa tu nocne kino Perła – ciekawy projekt browaru Perła właśnie. W letnie wieczory w kilku miastach w Polsce można za darmo oglądać filmy. Po raz bliżej nie wiadomo który oglądamy Pulp Fiction, oczywiście wspierając przy tym branże piwowarską.

Jutro czas ruszać dalej – kierunek Bieszczady. Jedno jest jednak pewne – na Roztocze wrócimy na pewno. 



22 lipca 2013 r. Z Roztocza w Bieszczady
Zrywamy się o poranku i po szybkim śniadaniu ruszamy w drogę. Z lokalnych atrakcji odwiedzamy jeszcze uroczą położoną w cichym zakątku Zagrodę Guciów. To mały prywatny skansen z zabudowaniami z  XVIII i XIX w. – chałupa, stodoła, spichlerz i obora. W uroczej gospodzie zbudowanej na wzór XIX-wiecznej karczmy z podcieniem można skosztować specjałów kuchni regionalnej. Jak na wiejską zagrodę przystało zamieszkała tu bociania rodzina. W gospodzie można obejrzeć niecodzienną wystawę zdjęć nauczyciela i fotografa amatora Teofila Jaśkiewicza z Harasiuk. Fotografie przedstawiają mieszkańców wsi biłgorajskiej z lat trzydziestych XX wieku, których codzienne  życie Jaśkiewicz dokumentował. O mały włos zdjęcia nigdy nie ujrzałyby światła dziennego. Podczas II wojny światowej fotograf opuścił Harasiuki, a ukryte przez niego pod podłogą szklane negatywy odkryli dopiero w czasie remontu w 2005 r. kolejni właściciele domu. Odrestaurował je zamojski pasjonat starej fotografii Adam Gąsianowski. Zdjęcia to nie lada gratka dla miłośników fotografii. Po wysączeniu kawki w podcieniu gospody ruszamy do Józefowa. 

Zagroda Guciów

Dziękuję za pyszną poranną kawę :)
W Józefowie warto zobaczyć odnowioną XIX-wieczną synagogę i cmentarz żydowski. Kirkut ukryty jest w gęstych krzakach na skraju lasu i łatwo go przeoczyć. Porośnięte mchem i oplecione pnączami dzikich malin macewy są jednym z wielu dowodów skomplikowanej historii Żydów na polskich ziemiach. W położonym na uboczu miasteczka kamieniołomie Babia Dolina wspinamy się na wieżę widokową wybudowaną w ramach projektu Szlak Geoturystyczny Roztocza Środkowego. Z 19-metrowej baszty widać rozległy kamieniołom, lasy Puszczy Solskiej i sporą część miasta. Oficjalnie kamieniołom jest nieczynny, ale widzimy pracujących w nim ludzi i ciężarówkę przewożącą piaskowiec. 

Bandzior nadaje się na szutr ;)


Baszta i my w kamieniołomie

Bandzior świetny na piaski i polne ścieżki ;)

Ruszamy w kierunku Bieszczad z krótkim postojem w malowniczym Przemyślu. Jest bardzo gorąco, zwiedzamy więc tylko rynek i bazylikę archikatedralną Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i św. Jana Chrzciciela. Jej początki sięgają XV w., przez wieki przechodziła liczne przebudowy, a w czasie ostatniej na przełomie XIX i XX w. przywrócono jej gotycki charakter. Obiad pałaszujemy w knajpce Warki przy rynku. Płacimy 40 zł za dwa porządne obiady z napojami. Dookoła słychać już inny akcent i czuć bliskość ukraińskiej granicy.

Widoki na drodze krajowej 28 zapierają dech w piersiach. Bieszczady to bez wątpienia najpiękniejszy rejon Polski i jedno z najwspanialszych miejsc na świecie. Wijące się serpentyny za każdym zakrętem odsłaniają łagodne górskie zbocza oświetlone ciepłym popołudniowym już słońcem. Mimo bardzo krętej drogi ogarnia mnie niepohamowana chęć drzemki. Walczę dzielnie, ale w końcu zasypiam w najlepsze. Marek wyczuwa bezwładną pacynkę z tyłu i przystaje pod kościółkiem we wsi Załuż. Ucinam sobie dwudziestominutową drzemkę na przystrzyżonym równiutko parafialnym trawniku. Po krótkiej regeneracji wracamy na drogę 28 nagrać filmiki z jazdy i złapać urok miejsca na zdjęciach.

Droga nr 28 z Przemyśla na Sanok - zakręt pogania zakręt :D

Drzemka pod kościołem


Kolejny przystanek na mapie to już Sanok. Parkujemy blisko rynku. Zagaduje nas sympatyczny pan z okienka „lody włoskie”. Ucinamy sobie pogawędkę, opowiadamy o naszej podróży i oczywiście kupujemy lody. Ach ten smak z dzieciństwa! Pan lodziarz obiecuje przypilnować motocykla, reklamuje też lokalne i regionalne atrakcje. Odwiedzamy zamek położony na malowniczym cyplu wychodzącym w stronę Sanu. Pierwsza budowla powstała w XIV w., a potem była kilkakrotnie przebudowywana, a jej części rozbierane. Obecnie w odnowionym zamku mieści się w nim Muzeum Historyczne i galeria prac Zdzisława Beksińskiego. 

Zamek w Sanoku
Sanok

Żegnamy się z panem lodziarzem i mkniemy prosto do spinającej Bieszczady i Beskid Niski Komańczy. Niestety napotykamy na liczne remonty, a większość drogi obejmuje ruch wahadłowy. W miarę możliwości ignorujemy ten fakt, wieczorem nie ma tu już ciężkiego sprzętu i ruch niewielki. We wsi mamy problem ze znalezieniem noclegu. W nielicznych agroturystykach wszystkie miejsca zajęte. Wolny pokój znajdujemy w położonym bajkowo, otulonym bieszczadzkim lasem schronisku PTTK. Późny wieczór spędzamy sącząc piwko na tarasie. Gospodarze schroniska gawędzą przy ognisku ze znajomymi, a my z zainteresowaniem przysłuchujemy się rozmowom o życiu. Pokój w schronisku kosztuje 35 zł od osoby. Za niedawno urządzony parking górny trzeba zapłacić aż 30 zł, ale za motocykl udaje mi się wynegocjować 10 zł. W schronisku można kupić piwo, poprosić o wrzątek do herbaty, a rano zjeść jajecznicę.


23 lipca 2013 r. Z Bieszczad w Pieniny

O poranku pałaszujemy zakupione w GS Komańcza śniadanie (bułeczki i serek). Spacerujemy po okolicy. Ze schroniska wystarczy podejść kilkaset metrów w górę, aby zobaczyć wybudowany  80 lat temu drewniany klasztor sióstr Nazaretanek. W latach 50-tych przebywał tu internowany kardynał Wyszyński. Siostry urządziły izbę pamięci, w której zgromadziły pamiątki z pobytu kardynała. W klasztorze można przenocować. 

Klasztor sióstr Nazaretanek

Po spacerze pakujemy manatki i ruszamy w dalszą drogę. Cel na ten wieczór to Pieniny. Po drodze zwiedzamy wspaniałe cerkwie na szlaku architektury drewnianej – w Szczawnem, Rzepedzi, Komańczy, Wisłoku Wielkim i dalej w Chyrowej. Wszystkie są położone w niezwykle uroczych zakątkach. Wokoło cisza, spokój, brak zabudowań, tylko łąki, pola i łagodne wzgórza. Każda z cerkwi to prawdziwa architektoniczna i kulturowa perełka na mapie Polski. Po prostu nie można ich ominąć!

Cerkiew w Rzepedzi

Cerkiew w Komańczy - odbudowana po pożarze
Głupawka :)





Na jednym z wahadłowych świateł zagaduje nas chłopak kierujący ruchem i kierowca tira. Ucinamy sobie sympatyczną pogawędkę. Rozmówcy są ciekawi pomysłu na wyjazd, a także samego motocykla (ile pali, ile wyciąga). Przez cały wyjazd spotyka nas ludzka życzliwość, zwłaszcza w biedniejszych, ale spokojnych rejonach Polski. Jedyny przykry incydent zdarza się na wspomnianych wahadłowych światłach na wąskiej bieszczadzkiej drodze. Poirytowany pan w aucie na warszawskich numerach nie może znieść, że chłopak z lizakiem chce nas przepuścić jako pierwszych. Zajeżdża nam drogę. Ot, takie nawyki ze stołecznego centrum o poranku. Kolejka liczyła może cztery samochody…

Dzień jest bardzo słoneczny, dookoła piękne górskie krajobrazy. Zatrzymujemy się w Dukli, miasteczku o uroku Grójca, a nawet Tarczyna… Mimo kiepskiego pierwszego wrażenia w miasteczku można znaleźć atrakcje. W centrum warto zatrzymać się na chwilę przy renesansowym ratuszu z XVII w. Miło zaskakuje nas „Tawerna pod Piratem” przy rynku. Wcinamy pyszny obiad (polecam szczególnie wspaniale przypieczone naleśniki z serem). Rachunek za dwa obiady, napoje i kawę, to wzruszające 40 zł. Warto tu wstąpić, jeśli kucharki się nie zmienią.

Kolejny przystanek to Nowy Sącz. Zostajemy tylko na chwilę. Wciągamy deser lodowy w ogródku na rynku. Wietrzymy stopy i ubrania. Mała sesja zdjęciowa ratusza, który stanowi serce miasta i siedzibę władz Nowego Sącza i w drogę. 

Nowy Sącz - rynek

Z Nowego Sącza jedziemy prosto do Szczawnicy. Miasto jest położone przepięknie w dolinie potoku Grajcarka, prawego potoku Dunajca pomiędzy pasmem Beskidu Sądeckiego a Pieninami. Niestety okazuje się bardzo turystyczne. Mamy kłopot ze znalezieniem noclegu na dwie noce. W końcu udaje się. Pokój w przyziemiu, skromny, ale czysty i wygodny w kwaterze „U Flisaka” kosztuje 35 zł za osobę. Jesteśmy baaardzo zmęczeni. Wieczorem spacerujemy trochę po uzdrowiskowej części Szczawnicy, ledwo powłócząc nogami podziwiamy pląsających żwawo na dancingach kuracjuszy. Kończymy dzień kolacją z piwkiem. 


24 lipca 2013 r. Emeryckie rozrywki w Pieninach
Wspaniały dzień emeryckich rozrywek bez ruszania motocykla! Poranny spacer po uzdrowisku, którego status Szczawnica uzyskała w XIX w.



 Wśród ulicznych stoisk z różnościami znajdujemy grillowane oscypki z żurawiną. Wjeżdżamy (!) koleją linową na Palenicę, a z górnej stacji wchodzimy na Szafranówkę. Wcześniej zaliczamy kawkę w schronisku „Groń”. Widok z Szafranówki jest przepiękny – podziwiamy Pieniny, Gorce i Pasmo Radziejowej w Beskidzie Sądeckim. Po sesji zdjęciowej na szczycie Marek zalicza zjazd na zjeżdżalni grawitacyjnej. W ramach dnia emeryta na dół również zjeżdżamy kolejką. O 14.00 wyruszamy na spływ Dunajcem. Okazuje się, że najsensowniej wykupić bilety wraz z dojazdem w obydwie strony w lokalnym biurze PTTK (49 zł, w tym jedyne 9 zł za transport). Spływ tratwami rozpoczyna się w Sromowcach-Kątach i trwa ponad dwie godziny. Trasa do Szczawnicy ma 18 km, w tym część biegnie przez Pieniński Park Narodowy. Spływ jest obsługiwany przez zawodowych flisaków. A flisakiem pienińskim nie jest łatwo zostać – to kilka lat nauki i praktyk. Flisacy sami budują swoje tratwy, dbają o stroje i organizację pracy, działając jako stowarzyszenie. Naszą tratwą dowodzi flisak z kilkunastoletnim doświadczeniem. Opowiada ze swadą pienińskie legendy o Janicku, o mnichach z Czerwonego Klasztoru i powstaniu przełomu Dunajca. Widoki podczas spływu zapierają dech w piersiach. Już na samym początku trasy podziwiamy szczyty Cisowca, Zamczyska, Rabsztyna i Macelaka. Po słowackiej stronie widać cypelek Upranek i wioskę Majerę. Najbardziej atrakcyjny w czasie spływu jest widok na Trzy Korony w całej ich okazałości. W tym miejscu zaczyna się przełom Dunajca, rzeka płynie energicznie, tworząc pętle pomiędzy ścianami skalnymi. Mimo tego, że od tratw na Dunajcu tłoczno, to podróż z nurtem górskiej rwącej rzeki w otoczeniu nieskażonej przyrody dostarcza niezapomnianych wrażeń. Po powrocie do Szczawnicy pałaszujemy wyśmienitego pstrąga z oscypkiem i bryndzą w karczmie „U Madejów” tuż przy stanicy flisackiej. Na zakończenie dnia emeryta sączymy piwko w altance pod kwaterą i planujemy kolejny dzień tour de Pologne.

Spływ Dunajcem







25 lipca 2013 r. Relikt PRL-u w Porąbce i w drogę na Dolny Śląsk
Zrywamy się o świcie i ruszamy z Małopolskiej ziemi do Porąbki – malutkiej miejscowości ukrytej w śląskich lasach. W Porąbce czeka na nas atrakcja nieco innej natury – podupadły ośrodek wczasowy Kozubnik. Luksusowy kompleks wybudowano pod koniec lat 60-tych. Jego gośćmi byli głównie pracownicy Hutniczego Przedsiębiorstwa Remontowego, a z najbardziej ekskluzywnej części siedmiohektarowego ośrodka korzystali partyjni dygnitarze. Czasy świetności skończyły się wraz z upadkiem PRL-u. Teraz straszy budynkami w stanie zupełnej ruiny. Oglądamy pozostałości kompleksu basenów, zabudowania recepcji, siedmiopiętrowy hotel, w którym z pewnością mieściły się najlepsze apartamenty z widokiem na góry…  Można łatwo sobie wyobrazić jak kurort wyglądał i funkcjonował w czasach świetności. To było prawdziwe SPA! Być może to ostatnie chwile na obejrzenie tego miejsca. Wkroczył tam inwestor, który porządkuje teren i ma w planach rewitalizację ośrodka i budowę nowych obiektów. Warto – miejsce wszak niezwykle atrakcyjne. 

OW Kozubnik

Baseny w ośrodku

Widok z basenu na apartamentowiec ;)



Tu była kiedyś główny hol



Przed nami kolejne kilkaset kilometrów. Chcemy dojechać aż na Dolny Śląsk – do urokliwej wioski Kośmin pod Piławą Górną, gdzie mieszka rodzina Marka. Zatrzymujemy się na chwilę w Wiśle, żeby zobaczyć słynną skocznię narciarską. Obiad gdzieś po drodze, a potem już tylko czysta jazda. Dolny Śląsk to kolejny odmienny region Polski. Im bliżej celu, tym więcej poniemieckich wiosek, domów, gospodarstw i z reguły nieczynnych już fabryk. Przystajemy, żeby zrobić zdjęcia zabudowań fabrycznych we wsi Kopice na Opolszczyźnie. Fotografujemy też starą cukrownię w Ziębicach. Przejeżdżamy przez Ząbkowice Śląskie ze słynną w regionie krzywą wieżą. Wczesnym wieczorem docieramy do Marioli i Wiktora, dostajemy przepyszną kolację i sączymy zimne piwko w ogrodzie. Ach, jak przyjemnie!







26 lipca 2013 r. Z Dolnego Śląska aż pod Jelenią Górę
Rano pałaszujemy wyśmienite śniadanie w ogrodzie. Chętnie byśmy tu zostali, ale czas w drogę. Po wymianie oleju w Dzierżoniowie wyruszamy znowu w długą podróż. Kolejny punkt na mapie to Karpacz w Sudetach Zachodnich. Byliśmy tam razem dziesięć lat temu zimą. Ciekawe co się zmieniło? W Karpaczu odwiedzamy Świątynię Wang zbudowaną w Norwegii na przełomie XII i XIII w., a w XIX w. została przeniesiona do Polski. Konstrukcja kościółka została wykonana bez użycia gwoździ. Kościółek uważa się za najstarszą drewnianą świątynię w Polsce. W XIX w. dobudowano kamienną dzwonnicę, która ponoć chroni konstrukcję przed wiatrami znad Śnieżki. 

Karpacz - Świątynia Wang


W związku z zeszłoroczną historią o masowej kradzieży motocykli w Karpaczu decydujemy się poszukać noclegu trochę dalej. Zatrzymujemy się jeszcze na obiad w knajpce „Wiszące Tarasy” z zapierającym dech w piersiach widokiem na Śnieżkę i Skalny Stół. Szukamy noclegu na portalu boooking.com i decydujemy się na odrobię luksusu w Pałacu na Wodzie w Staniszowie. Dwukondygnacyjny pałac został zbudowany pod koniec XVIII w. W latach 90-tych odkupili go od PGR-u prywatni inwestorzy i teraz działa tam przyjemny hotel otoczony stawami. Za dwuosobowy pokój ze śniadaniem zapłaciliśmy w promocji 187 zł . To naprawdę luksusowe, ale bezpretensjonalne miejsce. Wieczorem na tarasie hotelowej restauracji sączymy piwo „Lwówek” i planujemy dalszą podróż. Trafiamy na spontaniczną imprezę z muzyką na żywo – przy jednym ze stolików nad stawem zgromadziła się grupa muzyków. Wspaniały wieczór.

Okolice Jeleniej Góry to prawdziwe pałacowe zagłębie – warto zobaczyć Pałac w Wojanowie, Łomnicy czy Pakoszowie. 

Pałac na Wodzie w Staniszowie

27 lipca 2013 r. Nieznane Lubuskie
Śniadanie jemy na tarasie pałacu. Pogoda piękna, okolica malownicza, jedzenie pyszne. Żal się zbierać, ale czekają na nas kolejne miejsca w Polsce. Ruszamy w stronę Międzyrzecza. Mijamy zamek w Bolkowie, ale jest gorąco i brakuje nam sił na wspinanie się na górę. Z daleka XIII-wieczna budowla prezentuje się ciekawie, na pewno kiedyś tu wrócimy.

Mkniemy drogą ekspresową i na wysokości Świebodzina wita nas ogromny betonowy Chrystus. Zjeżdżamy z trasy, żeby obejrzeć to dzieło na własne oczy. Pomysłowość ludzka nie zna granic.  Figura jest naprawdę ogromna (36 m wysokości). Wokół wyrównano ogromny plac dla turystów (pielgrzymów?, ciekawskich?). Przechodzący ksiądz robi nam fotkę i daje butelkę wody na drogę. 

Jesus obok najstarszego Tesco :)


Docieramy do Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego Pniewo 1. O 15.00 zaczynamy wycieczkę w bunkrach (18 zł od osoby). Podziemny system umocnień wschodniej granicy budowany w latach 30-tych przez Niemców nigdy nie został ukończony. System żelbetonowych bunkrów tworzy swoisty labirynt. Podziemne korytarze mają długość ponad 30 km, a znajdują się na głębokości ponad 30 metrów. Podziemia wyposażono w kanalizację, oświetlenie i wentylatory.  Można w nich zwiedzić też podziemną stację wąskotorowej kolejki. Pod ziemią jest tylko 8 stopni Celsjusza, co nas – ubranych w motocyklowe ciuchy - bardzo cieszy. Dwugodzinną wycieczkę oprowadzają prawdziwi pasjonaci fortyfikacji i czas mija błyskawicznie. Podziemia centralnego odcinka są teraz rezerwatem nietoperzy „Nietoperek”, gdzie zimą specjaliści liczą te sympatyczne ssaki. Po zwiedzaniu do bazy wracamy starą terenówką. 

Wejście do bunkrów

Korytarze 30 metrów pod ziemią




Po opuszczeniu bunkrów szukamy noclegu w okolicy. Województwo Lubuskie zaskakuje nas swoją urodą. Malownicze krajobrazy, lasy, łąki, jeziora – zupełnie nam do tej pory nieznane. Zatrzymujemy się w domu sołtysa w uroczej poniemieckiej wiosce Wysoka na półwyspie jeziora Paklicko Małe. Za pokój płacimy 25 zł od osoby. Sołtysowa zachęca do korzystania z pomidorów i ogórków z własnego ogródka. Jesteśmy potwornie głodni. Obydwoje mamy chęć na pyszny ciepły obiad. W wiosce działa dość luksusowy pensjonat „Gościniec na wyspie” położony tuż nad jeziorem. Gospodarze szykują już kolację (grillowane mięsa, więc niestety nie dla mnie, bo z mięsa akceptuję tylko czasem rybę). Udaje się nam wynegocjować pozostałą z obiadu zupę kalafiorową i rybną. Pyszności! Po wchłonięciu z pięciu dolewek sączymy zimne pszeniczne piwo na tarasie z widokiem na jezioro. Uzupełniamy notatki, zerkamy na mapę i rozmyślamy gdzie pomknąć następnego dnia rano.

We wsi urządzono kameralną plażę z kąpieliskiem i boisko do siatkówki nad wodą. Wioska to wspaniałe i nienachlane miejsce do wypoczynku. W okolicy działa kilka kwater agroturystycznych. Do kilku lepszych pensjonatów z pewnością zaglądają niemieccy turyści. Nie ma jednak zgiełku, turystów jest niewielu. We wsi działa sklep (czynny w sezonie do 22.00). Na schodkach do sklepu śpią miejscowe psy i przesiaduje kilku lokalnych celebrytów. 

Zabudowa w wiosce Wysoka


28 lipca 2013 r. Pojezierze Drawskie i poradzieckie niespodzianki
Po porannych dyskusjach ruszamy w stronę Bornego Sulinowa zobaczyć pozostałości wojskowych zabudowań pozostawionych nam tym razem przez Rosjan. Zatrzymujemy się na stacji benzynowej w Wałczu. Pytamy o słynną w tym regionie „górkę magnetyczną”, gdzie kierowca ma wrażenie, że auto samo wjeżdża pod górę. Niestety minęliśmy to miejsce, a upał straszny. Nie chcemy nadrabiać 30 kilometrów. Będzie po co wrócić w przyszłości.

Zatrzymujemy się nieopodal wsi Brzeźnica-Kolonia. To tutaj w środku lasu Rosjanie ukryli w latach siedemdziesiątych pilnie strzeżoną bazę rakietową. Odnajdujemy w środku lasu betonowe silosy ruchomych wyrzutni rakiet. To coś niesamowitego. Tunele mają średnice kilku metrów i zostały zamaskowane warstwą ziemi i obsadzone lasem sosnowym. Dookoła bez trudu odkrywamy bunkry i magazyny na głowice jądrowe. Eksplorujemy teren przez nikogo nie zatrzymywani. To niesamowite, gdy pomyśli się, że jeszcze nie tak dawno miejsce było ściśle tajne, a po leśnych ścieżkach przechadzali się wyłącznie radzieccy żołnierze. Podobno w magazynach trzymano ok. 100 głowic atomowych. Aż strach!

Brzeżnica - Kolonia



Droga do ukrytych w lesie bunkrów - płyty były tylko przez kawałek ;)

Stąd już niedaleko już do Szwecji ;)

Po leśnej wędrówce udajemy się w stronę Kłomina, osady leśnej, w której do 1992 r. mieszkali radzieccy żołnierze z rodzinami. To ostatni moment na obejrzenie pozostałości polskiego ghost town. Już od 2008 r. ruiny miasteczka ukrytego w lesie są sukcesywnie wyburzane. Pozostało tylko kilka budynków, w tym co zaskakujące jeden w remoncie. W czasach świetności osady mieszkało tu 15 tys. osób, a miasteczko było samowystarczalne, z pełną infrastrukturą. Warto obejrzeć wyszabrowane bloki z widokiem na las. Miasteczko nie robi jednak takiego wrażenia jak Irbene na Łotwie – opuszczony radziecki kompleks schowany bardzo głęboko w lesie wraz z gigantycznym radioteleskopem – byliśmy tam kilka lat temu. 

Kłomino - wnętrza

Zburzona klatka schodowa

Trzeba uważać gdzie się stawia kolejny krok



Zamieszkały budynek


Budynek monitorowany i bardzo dobrze zachowany

Magazyny?? Kawałek przed Kłomino

Bandzior nawet po kopnym piachu dobrze sobie radzi :)


Z Kłomina jedziemy do Bornego-Sulinowa, w którym do lat 90-tych stacjonowały wojska armii czerwonej. Teren dzisiejszego miasta, mimo że po wojnie włączony do Polski, na mapach funkcjonował jako „teren leśny”. Już przy samym wjeździe do miasteczka szokuje wielki blok nieukończony przez Rosjan. Obok toczy się zwyczajne życie – bawią się dzieciaki, ktoś spaceruje z psem, ktoś taszczy zakupy do domu. Zatrzymujemy się przy ogromnych opuszczonych magazynach, na ich murach zachowały się jeszcze rosyjskie napisy wymalowane farbą. Pod magazynami poznajemy ciekawy pomysł na podróżowanie – Fiat Doblo, a w nim wszystko co do życia potrzebne, łącznie z plastikową miską do mycia.

Oglądamy jeszcze kilka podupadłych obiektów. Warto posnuć się po mieście i dotknąć niedawnej jeszcze historii Polski. Władze miasta urządziły tu szlak spacerowy, opisując wszystkie obiekty na jego trasie. Oprócz pozostałości po Armii Czerwonej okolice Bornego Sulinowa oferują sporo atrakcji – piękne położenie nad jeziorem Pile, rozległe lasy, możliwość spływu kajakowego rzeką Piławą. Warto zatrzymać się tu na dłużej. Oczywiście nie jest to oferta dla fanów spacerów po zatłoczonych zakopiańskich Krupówkach. 

Tak nas wita Borne Sulinowo

Magazyny za murem w centrum

Nie palić


Zachwyceni wojskowymi przygodami ruszamy dalej. Droga prowadzi nas do Czaplinka, miasteczka położonego nad jeziorami Drawsko i Czaplino. Wieczorem zatrzymujemy się na campingu „Czaplinek” nad samym jeziorem Drawsko. Duży pokój dla czterech osób z łazienką i aneksem kuchennym kosztuje 100 zł, do jeziora trzy kroki. Nie opłaca się rozstawiać namiotu. Zostajemy na dwie noce. Wypoczynku nadszedł czas. Samo miasteczko niestety nie jest zbyt urokliwe. Podupadłe kamienice i odrapane bloki mieszkalne, uroku dodaje mu rynek z zabytkową zabudową. Ciężko znaleźć knajpkę na obiad. Brak walorów spacerowych Czaplinek nadrabia wspaniałym położeniem. Wieczorny widok na wody jeziora bezcenny. Jest cicho, spokojnie, choć na terenie naszego campingu sporo namiotów i camperów niemieckich turystów. Przed domkami trwają spotkania towarzyskie odymione grillowym dymem. 

Uroki Czaplinka

Rynek w Czaplinku

Szukanie noclegu i promu na Bornholm


29 lipca 2013 r. Leniuchowanie w Czaplinku
Robimy NIC. Śpimy do południa jak w weekendy za studenckich czasów. W nocy padało – chyba pierwszy raz w czasie całego wyjazdu. Po wypełźnięciu z pokoju wypożyczamy rowerek wodny i radośnie pedałujemy na środek jeziora. Potem obiad w knajpce w centrum Czaplinka. A na deser pyszne ogromne gofry i kawa vis a vis restauracji Pomorska. Właściciel gofrowni przyjaźnie nas zagaduje. Przyznaje, że rzadko miewają gości z Mazowsza. To fakt – który warszawiak pojedzie specjalnie do Czaplinka? Może jakiś pojedynczy wariat. A warto! Gofry były pyszne. Kawa z ekspresu też. Polecamy i pozdrawiamy szefa.

Podejmujemy strategiczną dla wyprawy decyzję. Nie zamkniemy pętli wokół Polski. Popłyniemy razem z Bandziorkiem na kilka dni na Bornholm. Rezerwuję bilety na prom przez telefon, bo internetowy system nie przyjmuje motocykla. Najbliższe wyjście katamaranu z portu w Kołobrzegu wypada pojutrze. Decydujemy się na trzy noce na duńskiej wyspie. Rezerwujemy nocleg w hostelu Danhostel w miasteczku Svaneke. 


30 lipca 2013 r. Kierunek Kołobrzeg
Budzimy się po 10.00. To jest cudowne. W nocy padał (ulewny) deszcz i Marek przestawiał motocykl pod daszek. Na wycieraczce przed naszym pokojem siedziała wielka żaba. Jak powiedział Marek – spojrzała mu żaba nocą prosto w oczy.

 Czas ruszać do Kołobrzegu. To tylko 100 km, ale bardzo krętej ciekawej drogi. Niestety łapie nas ogromna ulewa. Na przystanku autobusowym zakładamy przeciwdeszczowe ubrania. Mijamy małe grupy pielgrzymów ubranych w kolorowe przeciwdeszczowe płaszczyki, śpiewających maryjne pieśni z użyciem megafonów. Uroczy widok.

W Kołobrzegu istny sajgon! Chcę natychmiast z powrotem do małych uroczych polskich wiosek i miasteczek nieskażonych plastikową turystyką. Ratunku! Wszędzie tłumy ludzi, kuracjusze pojedynczy, w parach i w podgrupach, rodziny z dziećmi, młodzież bez dzieci, koloniści. Przechadzają się bez ładu i składu to tu, to tam. Mnóstwo samochodów i korki. Udaje się nam w końcu dostać do Biura Żeglugi odebrać bilety na bornholmski rejs. Panie po moim stroju od razu poznają po jakie bilety przychodzę. Cena biletów jest wysoka – za naszą dwójkę i bandziorka płacimy ponad 800 zł.

Szukamy miejsca do spania. Nie jest to takie proste. Albo nie ma miejsc, albo nie można wziąć pokoju na jedną noc, albo ceny z kosmosu. A nam na luksusie nie zależy. Rejs rozpoczyna się o 6.00 rano, więc potrzebujemy tylko w miarę wygodnego pokoju na krótki sen. Starszy kulawy pan proponuje pokój u siebie w mieszkaniu. 100 zł i ani grosza mniej. W kuchni żona gotuje nóżki i kapustę. Ciekawe klimaty. W końcu bierzemy mikro pokoik w domku na terenie ośrodka Wiga. Obok naszego „apartamentu” większy pokój mają starsi państwo ze Śląska. Dzielimy z nimi łazienkę i czajnik zwany w ofercie aneksem kuchennym. My dysponujemy dwoma maleńkimi tapczanami i szafą. Po wniesieniu kufrów ciężko się obrócić. Sąsiedzi są prześmieszni. Starsza pani ciągle nas zagaduje. A to przez uchylone drzwi, a to przez okno, a to przez ścianę.

Udajemy się na spacer – wszak jesteśmy nad morzem. Bałtyk jest naprawdę piękny. Szkoda tylko, że dookoła otaczają go wszechobecne kebaby, zapiekanki, baloniki, dmuchane materace w kształcie krokodyla, a nawet śpiewający Indianie… Żal, ach żal. W klasycznej smażalni z grubą panią za barem, ze stołami nakrytymi ceratą, z plastikowymi widelcami, spożywamy kawałek halibuta. Rachunek jak w niezłej warszawskiej knajpce, ale klimat bezcenny. Doprawiamy się kawałkiem wędzonego łososia. A na to jeszcze po goferku ze wszystkimi dodatkami. Nadmorska klasyka.

Zaczyna padać, inwestujemy więc w mały parasol. Z ciekawostek – w całym Kołobrzegu nie można kupić jednodniowych soczewek. Dzięki temu odkrywam na nowo soczewki miesięczne.

Wdrapujemy się jeszcze na latarnię morską. A później z molo podziwiamy zachód słońca. Niby najbardziej kiczowaty widok na świecie, ale te kilka chwil gdy żółta kula stopniowo czerwienieje i po kawałeczku chowa się za horyzontem ma w sobie coś magicznego. Po zachodzie siedzimy na plaży w budce ratownika i sączymy cytrynówkę dla zdrowotności.

Plaża w Kołobrzegu o zachodzie słońca

Pan budowniczy


Kołobrzeg - port


Molo w Kołobrzegu



31 lipca 2013 r. Urodziny Marianka na Bornholmie
Pobudka o 5.00. Strasznie nie chce się wstać! Do odprawy promowej dojeżdżamy o 6.00. Obsługa katamaranu „Jantar” sprawnie przypina naszego bandziorka pasami, żeby bezpiecznie z nami podróżował. To jedyny motocykl na pokładzie. Do odprawy czeka naprawdę spory tłum wycieczkowiczów, w tym mnóstwo rowerzystów. Wszak Bornholm jest rowerowym rajem. Wypływamy z portu o 7.00. Na śniadanie wcinamy bułeczki z kefirem, a potem czas na kawkę z ekspresu. Drzemiemy na siedząco, trochę przeglądamy mapy. Do portu w Nexo wchodzimy o 11.00. Od razu czuć atmosferę przytulnej małej wysepki. Nieduże kolorowe domki, wąskie i kręte uliczki – wszystko w wersji mini. Z Nexo ruszamy prosto do miasteczka Svaneke. Odległości na Borholmie są wzruszające – zwłaszcza dla motocykla. Do Svaneke musimy pokonać …. 7 km. 

Bandzior nawet pływa

Powierzchnia całej duńskiej wyspy to niecałe 600 km2. Niezależnie od tego, w którym miejscu wyspy jesteśmy, odległość od morza nigdy nie będzie większa niż niż 15 km. Linia brzegowa ma długość 158 km. Najdłuższa odległość w linii lotu ptaka z północy (Hammeren) na południe (Dueodde) wynosi 40 km. Na rowerzystów czeka tu 253 km ścieżek.

W Svaneke bez kłopotu znajdujemy nasz hostel i udaje się nam od razu zameldować. Hostel urządzony w typowo skandynawskim stylu – pokoje znajdują się w drewnianym ciągu domków. Każdy ma oddzielne wejście, w środku skromnie, ale bardzo czysto i funkcjonalnie. Na hotelowym podwórku w oddzielnym drewnianym domku urządzono ogromną kuchnię. Wyposażenie jest takie, że spokojnie można tu ugotować obiad i upiec ciasto dla 20 osób. 

Gigantyczna kuchnia hostelowa

Hostel, ale to tylko 1/3 całości


Po szybkim rozpakowaniu kufrów ruszamy do miejscowej wędzarni (rogeri) skosztować specjału wyspy – wędzonego śledzia z grubą morską solą i sałatką ziemniaczaną. Miasteczko jest tak niewielkie, że bez problemu znajdujemy wędzarnię z jej charakterystycznymi kominami. Pogoda wspaniała, wcinamy pyszną rybkę w ogródku, dookoła przepiękny widok na Bałtyk.

Chyba najlepsza wędzarnia na Bornholmie - Svanake


Wędzony śledź, sałatka ziemniaczana

Widok z wędzarni

Kierujemy się do stolicy wyspy, czyli miasta Ronne. Po drodze zwiedzamy jeden z bielonych okrągłych kościołów na wyspie w wiosce Østerlars. To najstarsza okrągła świątynia na wyspie zbudowana w 1160 r. Wspaniale zachowana i utrzymana stanowi ogromną atrakcja turystyczną. Rotunda składa się z apsydy, owalnego prezbiterium oraz okrągłej nawy. Na ścianach widnieją malowidła przedstawiające sceny z życia Jezusa od narodzenia po dzień Sądu Ostatecznego. Obok świątyni stoi równie piękna dzwonnica. Nad kościółkiem kłębią się pluszowe chmurki – idealny obrazek do zdjęć. Kierujemy się w stronę Rønne. To największe miasto wyspy, a zarazem chyba najmniejsza stolica świata. Mieszka tu ok. 15 tysięcy mieszkańców. Główny plac miasta to St. Torv. Działa tu kilka knajapek, można tez zrobić zakupy. Pozostawiamy motocykl przy rynku i udajemy się na spacer po najbardziej urokliwych zakątkach Rønne. Jedna z najpiękniejszych uliczek starej części – Vimmelskaftet rozpoczyna się przy placu tuż obok kościoła Sct. Nicolaus Kirke. Kolorowe parterowe domki o ryglowej konstrukcji zachęcają, by zajrzeć do środka. W oknach nie ma zasłon, można więc obserwować życie mieszkańców. Przy jednym z zakrętów uliczki stoi najmniejszy dom w mieście – z jednym tylko oknem, niebieskimi drzwiami, do których można się dostać po kilku schodkach. Dookoła jest bardzo cicho, innych turystów brak, idealne miejsce na bajkowy spacer. 

Kościołów w wiosce Østerlars

Spacer ulicami Ronne

Ronne

Najmniejszy dom na Bornholmie

Obok bandziorka zaparkował ciekawy motocykl z kosmicznym niebieskim koszem wypełnionym atrybutami podróży. W Rønne czynimy zakupy spożywcze. Ceny są wysokie, ale przy odrobinie rozsądku w dyskoncie Netto udaje się nam kupić sporo jedzenia bez rujnowania kieszeni. Ruszamy dalej.

Jedziemy na południe wyspy do maleńkiej osady Boderne. Bajkowe miejsce – maleńki porcik, kilka niewielkich drewnianych domków należących zapewne do rybaków. Przepiękny widok na morze. Słońce, cisza, spokój i zupełny brak ludzi!

Jedziemy jeszcze do Dueodde sprawdzić czy piasek na plaży jest rzeczywiście taki niezwykły. Zgadza się – jest drobniutki, delikatny i jasny. Plaża jest bardzo szeroka i malownicza. Jest już późne popołudnie i słońce nabiera lekko czerwonego odcienia. Znowu bajka.

Na kolację docieramy do naszego hostelu i wykorzystujemy możliwości kuchni. Wieczorem udajemy się na lokalną plaże, czyli tak naprawdę przepiękne kamieniste wybrzeże z trampoliną do skoków. Odkrywamy małą knajpkę, w której lokalna kapela gra duńskie hity. Sączymy nabyte w Netto piwko.

Kosz był zapakowany po brzegi :)

Stig?? Nie to tylko ja :)


Ot taka zabudowa

Najlepsza plaża w Dueodde

Piękne wybrzeże w Svanake


1 sierpnia 2013 r. Christansø i Frederiksø wzdłuż i wszerz
Postanawiamy skorzystać z niepowtarzalnej okazji i popłynąć na maleńkie wysepki Christansø i Frederiksø oddalone kilkanaście km od Bornholmu. Wypływamy rano promem z Gudhjem i już po niecałej godzinie jesteśmy na miejscu. Wysepki są niesamowite! Powierzchnia Christansø to 22 hektary, a Frederisø niecałe 4. Mniej niż przeciętny grójecki sad. W ciągu trzech godzin jakie mamy do powrotnego promu uda się nam obejść je wzdłuż i wszerz. Przestrzeń między dwiema wysepkami tworzy naturalny port.

Choć obszar wysepek jest niewielki, to ich historia burzliwa i ciekawa. W związku z wojnami pomiędzy Danią a Szwecją od XVII w. Christansø pełniło rolę obronną. Budowę twierdzy rozpoczął Christain V. Twierdza przestała istnieć dopiero w 1855 r., ale pozostawiono na niej jeszcze 20 żołnierzy. Kilka lat później zniesiono komendanturę wojskową, ale  pozwolono byłym żołnierzom na powrót na wyspę, osiedlenie się i pracę w charakterze rybaków. Dzięki temu wysepki nie podupadły, a dziś stanowią wspaniałą perełkę na Bałtyku. Wyspy i ich zabudowania są własnością Ministerstwa Obrony. Mieszka tu na stałe 100 osób. Działa szkoła, kościół, sklepik z lokalnym specjałem – śledziami pani Ruth, w sezonie letnim otwarta jest knajpka. Budowa nowych domów i jakakolwiek ingerencja w istniejący stan wyspy jest zabronione. Nie ma śladów ruchu kołowego, nawet anteny TV są ukryte. Dzięki temu panuje tu nadal klimat jak za czasów Christiana V.O budynki objęte ochroną dba Administrator Wyspy, czyli najwyższa władza na Christiansø

Zwiedzanie zaczynamy od Frederiskø. To tu mieści się XVIII-wieczne więzienie, w którym przebywali groźni przestępcy. Ucieczka z wyspy była praktycznie niemożliwa, ale próby opuszczenia wyspy podejmował najsłynniejszy więzień Dampe. Dziś można zajrzeć do jego celi. Na wysepce zachwyca Gaden – główna ulica na Frederiskø z koszarową zabudową. Można też wejść na Małą Wieżę, zerknąć na zarośnięty krzewami cmentarz zmarłych na cholerę w XIX w., podziwiać nowy port z pomostem kąpielowym i latarnię morską. Wśród małych kamiennych domków beztrosko krzątają się mieszkańcy, nie robiąc sobie nic z naszej obecności. Na wyspę chyba niedawno przypłynęła dostawa metalowych zestawów do grillowania, bo odkrywamy kilka takich samych na podwórkach.


Nasz prom na Christansø

Widok na Christansø z Frederiksø

Zbiornik wody

Główna ulica Frederiksø


Przenosimy się wąskim mostkiem na Christansø. Rezygnujemy z kawy po bliższym zapoznaniu się z cenami w jedynej knajpce. Marek decyduje się tylko na zakup najdroższego loda Magnum w życiu. Wchodzimy na kamienną wieżę z latarnią morską. Z góry widać dokładnie jak malutkie są wyspy. Widzimy również trzecią wysepkę archipelagu Græsholmen, która jest rezerwatem ptactwa. Zaglądamy do kościółka i szkoły. W czasie spaceru podglądamy też życie w małych kamiennych domkach. Przy niektórych znajdują się małe ogródki warzywne i poletka żyta. Mieszkańcy zbierają wodę deszczową do zbiorników retencyjnych. W ramach oszczędności wody pitnej w toaletach używają morskiej. Na wysepce jest również maleńki cmentarz, królewski ogród ze stołami i ławkami, a nawet mikroskopijne pole namiotowe. Cały czas mamy wrażenie, że zza rogu wyskoczy hobbit albo troll. Odwiedziny wysepek to wspaniała przygoda – polecamy każdemu.

Widok z wieży na południową część Christansø

Widok na Frederiksø

Christansø i Frederiksø



Zabudowa na Christansø

Domki...

Odpływamy


Po południu wracamy promem do Gudhjem. Od razu udajemy się do najpopularniejszej wędzarni na wyspie. Zasiadamy na tarasie i ogrzewamy się w słońcu pałaszując małe, ale pyszne porcje śledzia i makreli. Popijamy najdroższą w życiu colą. Gudhjem jest niezwykle urokliwe. Ze wzgórza Bokul  rozpościera się wspaniały widok na miasteczko z czerwonymi dachami domów. Na horyzoncie widać Christansø. To w Gudhjem stoi najbardziej znany wiatrak na wyspie – czyli Gudhjem Molle.
To jeszcze nie koniec na dziś. Oglądamy najmniejszy z czterech okrągłych kościołów na wyspie we wsi  Nyker. Rotunda ma tylko dwa poziomy i nie jest wspierana przez kamienne podpory. Jedziemy do najbardziej wysuniętego na północ miejsca na Bornholmie – Hammeren. Spacerujemy szlakiem turystycznym, który prowadzi do Salomons Kapel - ruiny XIV-wiecznej świątyni, która służyła niemieckim kupcom przybywającym na Bornholm na połowy śledzia. Po drodze spotykamy tylko pojedyncze osoby i mnóstwo owiec. Szlak jest bowiem jednocześnie ich pastwiskiem – informuje o tym stosowna tabliczka przy drewnianej furtce.  

Bandzior grzecznie czekał na nas cały dzień

Widok na Gudhjem

Kościół w Nyker

Ona paczy na mnie :)

Tylko piesi :)




2 sierpnia 2013 r. Plażowanie i spacery wśród skał
Na dziś zaplanowaliśmy wersję mini-wypoczynkową. Jedziemy na plażowanie w miejscowości Balka. Jak na prawdziwych turystów przystało zabieramy ręczniki i krem do opalania oraz zestaw turystycznych szachów. Plaża jest pokryta drobniutkim, miękkim piaskiem, słońce praży, a woda w Bałtyku ze względu na płyciznę cieplejsza niż na polskim wybrzeżu. Zasypiamy na słońcu bez użycia kremu z filtrem. Trzygodzinne smażenie bladej skóry zemści się potem solidnymi poparzeniami. Po plażowaniu jedziemy do Helligdommen – czyli świętych skał. To jeden z najbardziej malowniczych odcinków bornholmskiego wybrzeża. Niezwykłe kształty skał i ich imponująca wysokość (do 22 m), do tego zupełny brak turystów czynią miejsce magicznym. Słyszymy tylko uderzenia fal rozbijających się o skały. W ścianach klifów znajdują się wyloty grot. Do jednej z nich – Den Sorte Gryde - poprowadzono drewniany pomost. Odważni mogą wcisnąć się do groty schodząc po drabince w dół. 

Po plażowaniu - spaleni słońcem :)

Helligdommen



Wieczorem wracamy do Svaneke i po kolacji w ogródku hotelowej kuchni udajemy się na spacer do miasta. Pijemy najdroższe w życiu, ale przepyszne piwo w lokalnym browarze. Bornholmczycy przywiązują dużą wagę do ekologicznej żywności i wykorzystywania potencjału wysypy. Można tu spróbować ekologicznych lodów z mleka od miejscowych krów. W sklepikach są też ręcznie produkowane karmelki i czekoladki. Do tego jeszcze ekologiczny chleb chrupki, krakersy, musztarda, miód, kiełbasy i olej rzepakowy…

Na głównym placu miasteczka w wieczornym ciepłym słońcu stoi sobie w najlepsze cudo motoryzacji. Wypieszczony przepiękny kabriolet Triumph.

Drzewko lęgowe

Dopieszczone cudo - Triumph Tr3




3 sierpnia 2013 r. Ostatnie godziny na wyspie
To już ostatni dzień na Bornholmie. Po szybkim śniadaniu postanawiamy obejrzeć jeszcze co się da przed wjazdem na popołudniowy prom. Ze spakowanymi kuframi jedziemy do Hammershus, największego w Skandynawii kompleksu ruin średniowiecznego zamku. Jest bardzo gorąco, więc Marek idzie podziwiać ruiny, a ja samodzielnie deleguję się do pilnowania motocykla (choć na Bornholmie nic przecież nie ginie). Ruszamy jeszcze do Jons Kapel - wysokiej, granitowej turni w pólnocno-zachodniej części wyspy. Do kaplicy księdza Jona prowadzi 150 stromych schodów zbudowanych wzdłuż krawędzi skały. Jest tak gorąco, że nie decydujemy się za zejście w dół. Chyba nikt by nas nie wciągnął z powrotem w pełnym motocyklowym rynsztunku. Przystajemy na kawę w pobliskiej knajpce. Przejeżdżamy jeszcze przez kilka rybackich wiosek, których nie udało się nam obejrzeć wcześniej. Zwiedzamy też kolejny okrągły kościół, tym razem w Nyrals. Świątynia pod wezwaniem Św. Mikołaja - patrona żeglarzy i rybaków jest najlepiej zachowana spośród czterech okrągłych kościołów na wyspie. Fotografujemy także mijany wcześniej kilkakrotnie chyba najbardziej znany wiatrak na wyspie w Arsdale. 

Widok z ruin Hammershus

Jons Kapel

Malownicza droga w jednej z rybackich wiosek

Kościół w Nyrals

Wiatrak w Arsdale - mijany przez nas kilkakrotnie :)

O 17.00 wychodzimy z portu w Nexo w stronę Kołobrzegu. W knajpce na pokładzie „Jantara” negocjuję z obsługą zakup wersji wegetariańskiej obiadu (czyli klusek śląskich z surówką). Spalone słońcem uda szczypią, ciężko usiedzieć, ciężko zasnąć na siedząco. Na Kołobrzegiem szaleją pioruny. Docieramy na miejsce ok. 23.00. Nie pada, decydujemy się więc na podróż w stronę Mazowsza. Niestety tuż przed Koszalinem łapie nas potężna ulewa i znajdujemy nocleg w hotelu Verde. Była to najgłupsza decyzja wymuszona ulewą. Najdroższy nocleg w czasie całego wyjazdu, ale uratował nas przed utopieniem się na środku drogi.

4 sierpnia 2013 r. Czas do domu
Po śniadaniu ruszamy w stronę domu, po raz kolejny obserwując różnorodność Polski. Bilans naszego wypadu to 3100 km pokonanych na motocyklu, 40 km na rowerze i do tego 128 mil morskich. Wrażenia niezapomniane. Szkoda, że nie udało się nam zamknąć pętli dookoła Polski - zrezygnowaliśmy ze względu na Bornholm. Polska jest krajem niezwykłym i mnóstwo wspaniałych miejsc pozostało jeszcze do zobaczenia. Będzie dokąd podróżować w kolejnych latach!